czwartek, 11 lipca 2013

W przyrodzie nic nie ginie - odzyskane zdjęcia z zoo:)

   W przyrodzie nic nie ginie. I nawet jeśli się wydaje, że coś zostało bezpowrotnie utracone, że czegoś nie i już, nie da się odzyskać nigdy never, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że to rozbite w mulitmikroskopijne atomiki popierdziela gdzieś dookoła nas i czeka sobie, aż Osoba Kompetentna wyłapie je w eteru i z powrotem na łono rzeczywistości przywróci. 
   Zdjęcia to dla mnie jeden z najgenialniejszych wynalazków ludzkości (tuż obok internetu ofkors). Pozwalają oszukać czas, zatrzymać chwilę, ukraść ją życiu i mieć dla siebie na zawsze. I choć wiadomo, że najważniejsze są wspomnienia, to ja się boję, że one się zatrą i wyblakną, pokruszą się i z pamięci z biegiem lat gdzieś ulecą. Że zapomnę ten Jego uśmiech, tą minkę, że ta sytuacja mi się z inną poprzestawia, że pokręcę coś. A zdjęcia są takie namacalne. Na nich już zawsze On będzie miał 2 i pół roczku i już zawsze będzie szedł z rodzicami po raz pierwszy do zoo; nawet mając 25 czy 40 lat może znów iść. Dlatego ja te zdjęcia tak pstrykam namiętnie, dlatego ja na nie taka zachłanna i pazerna jestem. To takie moje skarby, od czasu, kiedy On się urodził, bezcenne. 
A tak cieszył się Natan
   Pisałam Wam już o skasowanych zdjęciach z zoo. Jak to na grillu z przyjaciółmi, gdzieś między piwkiem a szaszłykiem, wrzeszczącemu Małemu aparat fotograficzny bezmyślnie żem w łapska wepchnęła, coby mieć te pięć minut spokoju. No i on chwilę później znów jęczy: Mama, nie ma. Jest Synu, jest. BRAK ODPOWIEDNIEGO OBRAZU DO ODTWORZENIA - aparat był uparty i na wszelkie sposoby wyłączany, zdania zmienić nie chciał. Dopiero po podłączeniu karty do laptopa przyznałam, co jasne już dla wszystkich było, zdjęć nie ma, Mały skasował. Wrzeszczeć mi się chciało, włosy z głowy rwać i kląć na czym świat stoi, ale ograniczyłam się do "trudno" wypowiedzianego wprawdzie ze łzami w oczach. I nagle świsnęła mi myśl, że taki zdjęcia skasowane, to przecież można odzyskać, nie wiem jak ale wiem, że można. Gdy myśl tę wyartykułowałam spotkała się ona z pobłażliwymi głowy kiwaniami i uśmiechami z cyklu "o naiwności". "No chyba że siły rządowe, z BORu ci, to tak, ale coś Ty Kotuś, kto takie rzeczy Ci zrobi?" - Męż brutalnie i dosadnie na ziemię mnie sprowadził, no cóż, komuś ufać trzeba. I już prawie żem stratę tę przebolała, zoo za rok w skrytości planując, żeby była w przyrodzie równowaga, aż Męż ten sam dnia któregoś czerwcowego pisze mi smsem, że ma dla mnie prezent. "Ale nie taki, jak zwykle, tylko taki, że będziesz się na prawdę cieszyć". I pokazując mi zdjęcia z koncertu, niby przypadkiem, niedźwiedź, papuga... nigdy bym nie powiedziała, ze tak się ucieszę na widok pająka (tak, im też zdjęcia popstrykałam, żeby nie było, że dyskryminacja;)). BOR nie był potrzebny, wszystko zostało w rodzinie (dziękuję!).
   A więc zdjęcia, ku mojej przeogromnej radości, są. Są i z tej okazji Was nimi zarzucę. To był taki nasz i naszych Przyjaciół prezent na Dzień Dziecka dla naszych Maluchów, choć nie powiem, że nam radości też nie sprawił. 
Czy to jest przyjaźń, czy to jest...?;)
Kucyk naciągacz - 20 zł za zdjęcie;) Jednak, gdy myślałam, ze pozostałych nie odzyskam, było ono na wagę złota niemalże:)
Nataś, jak robi słoń? Tuju!!!
No przesłodka:)
Z Amelcią:)
Majestat:)
Zebja Zu, główny powód pielgrzymki Syna mego do zoo. Przy każdej kolejnej klatce bądź wybiegu nasze dziecko nie omieszkało wyrażać swego niezadowolenia, że to jeszcze nie ona. A zebry były gdzieś pod końcem...
Jednak długie oczekiwanie zostało nagrodzone - zebja Zu dała sie pogłaskać. Natek omal ze szczęścia nie oszalał:)
Jedyny nosorożec, który urodził się w Polsce, sam cukier, słodko się do mamy przytulał. Tylko jego imię mi umknęło...
Słoneczka nasze:) 

czwartek, 27 czerwca 2013

Natana samochodowe love

   Syn mój to stereotypowy chłopak. Uwielbia samochody miłością bezgraniczną. Wszystko co ma cztery koła jest obiektem jego przeogromnej fascynacji. Po kim tak ma? Hmmm... z mlekiem matki z pewnością nie wyssał - mnie samochody służą do się przemieszczania, a nawet nie do końca w sumie, bo cierpiąc na chorobę lokomocyjną wystrzegam się jak mogę podobnych wojaży, które nieodmiennie źle się dla mnie kończą. Po ojcu z pewnością w genach też nie przejął, bo mimo, iż kończył On samochodówkę, o samochodach wie tyle, że mają cztery koła i kierownicę (no ok, ok, może jeszcze o silniku wie i skrzyni biegów), a prawo jazdy... no na "dzień dzisiejszy" nim nie dysponuje. 
   Jak więc widać, Natek tak tymi samochodami sam z siebie od lat najmłodszych. Mało tego - pasją swą rodziców niewiernych zaraża. I już to kupujemy metalowe modele samochodzików pod pretekstem, że to dla małego; to jadąc autobusem, nawet bez Natka ożywiamy się na widok wozu policyjnego czy karetki pogotowia, a na spacerze wpadamy w euforię na widok traktora tudzież koparki. Proces nawracania postępuje. 
   W ramach użyźniania tej pasji wybraliśmy się w niedzielę na wystawę samochodów zabytkowych, choć wystawa to zdecydowanie za dużo powiedziane, bo dawnych aut było raptem kilka (na upartego na palcach jednej ręki policzyć by się dały). Jednak choć w "eksponaty " nie obrodziło, te, które się pojawiły były zacne. Nie będę udawać, że na modelach się znam, wykład o historii motoryzacji tez pominę milczeniem, co na jedno wyjdzie, pokażę Wam za to, jak świetnie bawił się Natek. 
   Dziecię moje, o którego uwagę niezwykle trudno, jeśli chodzi o mądre i rozwojowe zabawy, jak zahipnotyzowane oglądało nieruchome pojazdy. Nic nie gra, nie świeci, się nie rusza i nie popiskuje, a jednak ciekawi, a jednak uwagę przykuwa. Magia chłopięcej fascynacji:) 
   Choć muszę przyznać, że auta przyciągały wzrok. Weźmy choćby cadillac, no boooooski jest. A stara, poczciwa syrenka - klasyka i ponadczasowy urok. No i fiat... powiedzmy sobie szczerze, za piękny to on nie jest, ale budzi wspomnienia, bo będąc dzieckiem podobnym własnie jeździłam z rodzicami, w podobnym przesiadywałam bawiąc się z koleżankami, czy słuchając trzeszczącego i wciąż gubiącego zasięg radia lub magnetofonu na "ołówkiem przewijane" kasety taty... 
Jednak mimo nieodzownego czaru starych aut, to nie one wzbudziły w Natku największy zachwyt. "Ziółty bum", czyli zaparkowane nieopodal sportowe BMW. Kręcił się wokół niego, oglądał, zaglądał i obmacywał. Inne wozy też mu się podobały, dał sobie przy nich porobić zdjęcia, też , ale to właśnie do tego żółtego wracał jakby go przyciągał niewidzialny magnes, a zabierany do domu, odchodził ze łzami w oczętach. 
   Nie da się ukryć, rośnie mały automaniak, i choć najprawdopodobniej dopóki upodobania mu się skonkretyzują to zdąży je zmienić jeszcze razy naście, jednak zawsze już z rozrzewnieniem będziemy wspominać te choler** pługi śnieżne, których pojawienie się wymuszało na nas półgodzinne stanie na trzaskającym mrozie, a nagły, zbyt nagły według Natka odjazd wywoływał histerię i łzy jak grochy, zarówno u Malucha, jak i zrezygnowanego rodzica. Z rozrzewnieniem będziemy wspominać przesiadywanie w nagrzanym do niemożliwości samochodzie cioci z Natkiem tak pochłoniętym zabawą, że duchota i upał zdawały się go nie dotyczyć. Kiedyś... :)